Rower odzyskany
Pani Jolancie ukradli rower. Na szczęście okazało się, że złodziej inteligencją nie grzeszył, więc po sprawnej akcji policji, zguba wróciła do właściciela w niecałe 48 godzin.
Piątek, godz. 18.30. Mąż pani Joli wyszedł z mieszkania i zauważył, że ktoś ordynarnie zwinął rower, na którym kilkadziesiąt minut wcześniej przyjechał. Barierka w balustradzie, do której go przypiął, była w połowie przecięta, a w połowie złamana. Po rowerze ani śladu. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Tylko dziewczynka mieszkająca piętro niżej przyznała, że i jej parę miesięcy wcześniej skradziono rower, przypięty w tym samym miejscu.
Mąż pani Joli zrobił więc jedyną rzecz, jaka mu została, czyli udał się na najbliższy posterunek policji. Dyżurny uprzedził, że w tej chwili wszyscy są w terenie i trzeba będzie poczekać ze trzy, cztery godziny, albo przyjść nazajutrz rano. Mężczyzna wybrał drugą opcję. Kiedy wyszedł z komisariatu, postanowił odwiedzić wszystkie, czynne o tej porze lombardy, aby sprawdzić, czy nie ma tam jego zguby.
Nie liczył na wiele. Złodziej musiałby być idiotą, żeby w pobliskim lombardzie zastawić rzecz skradzioną kilka ulic dalej. Okazało się jednak, że złodziej był idiotą. Rower był w pierwszym lombardzie, który odwiedził.
Sobota, godz. 10.20. Relacja pani Jolanty: Przyjechaliśmy na komisariat zgłosić kradzież. Pierwszą rzeczą, o którą nas zapytano była wartość roweru. Wiadomo, jeśli byłaby ona niższa od 1 tys. zł, kradzież byłaby „tylko” wykroczeniem. Ale nasz rower wart był więcej, ok 1400-1500 zł. Po kilkudziesięciu minutach zszedł do nas policjant w cywilnym ubraniu, który próbował nas zbyć, poddając w wątpliwość tak wysoką wartość używanego roweru. Potem zapytał o rachunek, którego od dawna już nie mamy.
-To jak państwo chcecie udowodnić, że to wasz rower, przecież każdy może sobie wejść do lombardu, upatrzyć jakąś rzecz i powiedzieć, że to jego? - zauważył detektyw.
Mąż się nie dał zbyć i wyjaśnił, że może opisać każdy detal, włącznie z brakującą śrubką pod siodełkiem, zawartością torebek i markami dętek (bo w każdym kole była dętka innego producenta). Może też powiedzieć, w której części wymienił osprzęt Shimano na osprzęt z wyższej półki. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach zeszła młoda, bystra policjantka, która w dodatku świetnie znała się na rowerach. Od tej pory było już z górki.
Weszliśmy do jej gabinetu, złożyliśmy bardzo wyczerpujące zeznania. Przy okazji dowiedziałam się, że mój mąż wie więcej o tym rowerze, niż o mnie i dzieciach. W końcu złożyłam mnóstwo autografów i udaliśmy się do feralnego lombardu. Policja do niego weszła, my mieliśmy być w pobliżu. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach dzielnicowy nas zawołał i zapytał, czy to ten rower. Potwierdziliśmy, że tak, wyszliśmy i czekaliśmy kolejne niekończące się minuty. W końcu funkcjonariusze wyprowadzili nasze dwa kółka i zaprowadzili na komisariat. Mielimy nadzieję, że jeszcze tego dnia odzyskamy naszą zgubę, ale już w komisariacie dowiedzieliśmy się, że rower trzeba jeszcze zbadać. Domyśliliśmy się, że chodzi o pobranie śladów i może to potrwać jeszcze kilka dni.
Niedziela, tuż po 9.00. Telefon z policji, że rower można już odebrać. Trzeba było tylko złożyć kolejne zeznanie. O 13.20, zguba opuściła komisariat.
Policja się spisała, choć pochwały byłyby jeszcze gorętsze, gdyby nie podejście pierwszego z funkcjonariuszy. Zastanawia nas jednak, ile osób daje zbyć albo w ogóle nie zgłasza tego rodzaju kradzieży? Nie jest tajemnicą, że w naszym mieście i pewnie każdym innym, takie kradzieże są plagą. Nawet pani Jola przyznała, że gdyby chodziło o ich inny, mniej wartościowy rower, pewnie nie zgłosiliby z mężem przestępstwa, bo szkoda byłoby im czasu, spędzonego na komisariacie. A bezczelny sposób, w jaki dokonano opisywanej tu kradzieży świadczy nie tylko o głupocie sprawców, ale przede wszystkim o tupecie, który może wynikać tylko z jednego – że złodziejom już wiele razy się udało.
Napisz komentarz
Komentujesz jako: Gość Facebook Zaloguj